W dzisiejszym świecie, gdzie panuje kult jednostki, gdzie każdy ogląda się przede wszystkim na własne życie, nie jest mile widziane ingerować w życie innych, nie należy to do dobrego tonu, a nawet kończy się złością, krytyką, wulgarnymi odzywkami czy wyzwiskami. Ludzie jak psy strzegą zawzięcie swojego życia, nie pozwalając wejść innym, którzy często chcą im pomóc, zwyczajnie zwrócić uwagę na jakiś problem, złe zachowanie, grzech. Wypływa to z miłości i troski o człowieka, który może gdzieś pobłądzić, upaść, coś przeoczyć w swoim życiu. W tym kontekście trudne do zaakceptowania są dzisiejsze czytania, zwłaszcza słowa Jezusa, który nie zachęca, lecz nakazuje: idź i upomnij swego brata, zrób to, nie wymawiaj się, nie udawaj, że nie ma problemu, że nie widzisz, nie odwracaj głowy, nie chowaj jej w piasek ze strachu. Gdy rozmawiam z ludźmi na ten temat, słyszę często, że to nie jest w ich kompetencji, że to nie od nich zależy. Widzę jak zasłaniają się innymi ludźmi, szefem, odpowiedzialnym, kolegami, lecz gdy dzieje się coś złego, pierwsi denerwują się i złorzeczą tej osobie, do której boją się iść. Mają z nią ewidentny problem, lecz wolą żyć z tym problemem, męczyć się, zatruwać swoje serce złością, nienawiścią, osądzaniem i gadaniem za plecami, niż skonfrontować się z problemem i spróbować rozwiązać go. Rodzi się takie błędne koło, którego nikt nie chce zatrzymać i dochodzi do tego, że jedna osoba zatruwa życie wszystkim, lecz wszyscy tak naprawdę zgadzają się na to, mimo iż z tego powodu cierpią. To nie ma sensu, lecz niestety tak jest, bo nikt nie znajduje w sobie odwagi, by choć spróbować porozmawiać czy zwrócić uwagę. Owszem nie jest łatwo mierzyć się z czyimś gniewem, nie każdy zrozumie, co przeżywam w sercu, nie każdy od razu zauważy swój błąd i wyciągnie wnioski, wyskoczy na mnie czy odepchnie, ale jeszcze trudniej żyć z ciężarem w sercu, naginać się, uśmiechać pomimo łez bólu, które cisną się przez oczy. Zauważyłem, że konfrontując się z drugim człowiekiem, mówiąc mu o tym, co myślę czy upominając go, czuję się lepiej w sercu, nawet, jeśli ta osoba się nie zmienia, nawet, jeśli wyzywała mnie czy odrzuciła, w sercu czuję dziwny pokój, czuję się spełniony, bo zawalczyłem o tego człowieka, bo udźwignąłem ciężar cierpienia, bo potrafiłem wziąć odpowiedzialność za jego życie, której on nie jest w stanie udźwignąć. Jezus przepowiada uczniom, że nie zawsze taka odwaga zakończy się sukcesem, że ukazanie komuś prawdy nie sprawi od razu, że zmieni się jego życie, lecz tak naprawdę nie o to chodzi, bo to nie ja zmieniam innych, tylko czyni to Bóg. On walczy o człowieka, zwłaszcza o tego najbardziej zagubionego, słabego, złośliwego, upartego, krnąbrnego, prostuje jego życie, lecz czyni to przeze mnie, przez moje słowa, odwagę, miłość. Nie widziałem, żeby kiedykolwiek Jezus zstąpił z nieba i upomniał mnie, lecz pamiętam ludzi, którzy to czynili, moich rodziców, kolegów, współbraci, którzy pokazywali mi trudną prawdę o mnie, napominali mnie, mówili o bolesnych rzeczach, które we mnie im się mnie podobały. Na początku buntowałem się, gardziłem w sercu, odrzucałem, nie chciałem przyjąć tych słów, bałem się ich. Teraz wiem, że przez nich działał Bóg, który szlifował moje życie, bronił przed złem i głupotą. Ciekawe ilu błędów uniknąłem dzięki ich odwadze, dzięki temu, że nie bali się mojej złości, że byli odporni na moje wulgarne często słowa pod ich adresem. Ciekawe, kim byłbym dzisiaj, gdyby oni wtedy przymknęli oczy, udali, że nie ma problemu albo zawierzyli swojemu lękowi i nie podeszli do mnie. Wiem, że upominając kogoś i robiąc to z miłości, być może ratuję mu życie, nawet, jeśli on tego teraz nie rozumie. Nie upominając, zwieszając głowę, zamykając oczy, narażam czyjeś życie na niebezpieczeństwo, nie ostrzegam przed złem, które mu grozi. Jestem wówczas współwinny tego zła, które go dotknęło. Jasno i dobitnie mówi o tym pierwsze czytanie: Jeśli do występnego powiem: Występny musi umrzeć – a ty nic nie mówisz, by występnego sprowadzić z jego drogi – to on umrze z powodu swej przewiny, ale odpowiedzialnością za jego śmierć obarczę ciebie. Jeśli jednak ostrzegłeś występnego, by odstąpił od swojej drogi i zawrócił, on jednak nie odstępuje od swojej drogi, to on umrze z własnej winy, ty zaś ocaliłeś swoją duszę. Słowa, z którymi nie koniecznie chcę się zgadzać, bo co mnie do czyjegoś życia, co mnie to obchodzi, ja sądzę inaczej. Możesz sądzić inaczej, usprawiedliwiać się przed sobą czy innymi, lecz Bóg chce pomóc każdemu człowiekowi, ocalić go i dać mu szansę poprawy. Dlatego potrzebuje ciebie, żebyś pomógł mu zmieniać ludzi, na ile to tylko możliwe, na ile starczy ci sił. Jeśli widzisz zło u kogoś i nic nie robisz, przechodzisz obok, stajesz się współwinny tego zła, ponieważ mogłeś pomóc, mogłeś nawet zwyczajnie powiedzieć, że jest problem, a ty tego nie zrobiłeś. Dlatego konsekwencje czyjegoś zła spadną także na ciebie. Bóg nie oczekuje od nas wielkich rzeczy, nie chodzi mu o to, bym szarpał się z drugim człowiekiem, bił się z nim, wystarczy, że powiem, co widzę u niego złego, nawet jeśli on tego nie przyjmie i pójdę dalej. Wystarczy jedno zdanie, jedno upomnienie, które może komuś odmienić życie. Św. Paweł w drugim czytaniu mówi, żeby kierować się w życiu przede wszystkim miłością, a jak wiemy miłość to nie tylko słodkie uczucie, piękne słowa czy obietnice, to także odpowiedzialność za życie drugiego człowieka, a zatem powiedzenie mu trudnej prawdy, która może sprawić mu przykrość, lecz wypływa z troski o jego życie. Nie bójmy się wziąć tej odpowiedzialności, nie bójmy się pomagać Bogu w walce o zbawienie innych, nawet, jeśli nas to kosztuje.
Ojciec Marcin Cwierz, OSPPE